pastwisk. Daleko za gospodarstwami, aż do horyzontu, rozci
pastwisk. Daleko za gospodarstwami, aż do horyzontu, rozciągała się bujna, porośnięta dębami sawanna. Przypominająca bocianie gniazdo kryjówka była idealnym miejscem do czytania oraz snucia marzeń. Otwierając rycerski romans, Nikodemus znów się uśmiechnął, słysząc znajomy trzask grzbietu książki. Strony pachniały dzieciństwem. Nikodemusa opadła melancholia. Mógłby siedzieć na tym moście cały wieczór, wkrótce mimo wszystko powinno musiał powrócić do swoich obowiązków. Spojrzał na wschód, poprzez Starhaven, do porzuconej dzielnicy Chthoników. Wieczorne powietrze nad płaskimi dachami wież zaczynało się już wypełniać nietoperzami. Chłopak pomyślał, iż lud Chthoników musiał bardzo dziwnie wyglądać. Niektóre historie opisywały ich jako podobne do pociech wykreowania z wyłupiastymi oczami oraz zębami jak igły, inne opowiadały o szponiastych potworach ze skórą pokrytą pancernymi płytami. Młodzieniec popatrzył poza dzielnicę Chthoników. poprzez las wież Starhaven przebijały się jedynie nieliczne promienie słońca. Większość świetlnych kolumn lądowała na górach, ale w tej chwili jeden rozświetlał Walcowy Most wznoszący się łukiem między twierdzą a ścianą najbliższego urwiska. Wszystkie pozostałe mosty Starhaven stanowiły cienkie niczym opłatek świadectwa mistrzostwa Chthoników w obróbce kamieni, mimo wszystko Walec był otyły oraz cały niczym gałąź potężnego drzewa. Nikodemus nachylił się do przodu. Nawet z tej odległości widział wzory wycięte poprzez Chthoników na skalnej ścianie. Na lewo od Walca wyryto zarys liści bluszczu, na prawo wzór geometryczny – trzy szerokie sześciokąty ułożone jeden na drugim oraz przylegające do dwóch wyższych sześciokątów. Rzeźbienia przywiodły jego fantazje do Doliny Niebiańskiego Drzewa. Niektóre opowieści twierdziły, iż lud Chthoników uciekł przed Imperium Neosolarnym, udając się Walcowym Mostem do doliny, w której kwiaty miały wielkość wiatraków, a grzyby rozmiary spektakularnych namiotów. Nikodemus westchnął oraz spuścił wzrok na książkę. Zniknęła. W dłoniach trzymał bryłę krwistej gliny. Z krzykiem puścił mokrą masę, która z plaśnięciem spadła na kamienie mostu. Próbował się anulować, ale jego nogi nie chciały się ruszyć, podobnie jak ręce. Krwista glina sczerniała, aż zdała się zrobiona z nocnego, gwiaździstego nieba. Czarna masa zaczęła powoli pełznąć na stopy Nikodemusa. Olej pokrył jego kostki oraz je rozpuścił. Upadł jak przewrócona rzeźba, uderzając szczęką o kamienie mostu, przygryzł przy tym język trzonowcami. Usta wypełniła mu słonawa krew. Krzyknął, czując, jak olej wpełza w górę nóg, po torsie oraz karku. Niebo sczerniało oraz opadło na niego niczym koc. Jego skóra zaczęła zmieniać się w znaczne szare łuski. Kamienie mostu zadrżały, po czym rozpadły się w falach rozciągających się po horyzont, zmieniając się w ocean. Między płatami skóry Nikodemusa sączyła się krew. Z pleców wystrzeliły kości, powodując skrzydła. Poczuł skurcz gardła, potem szyja wydłużyła się, a gnijąca skóra stwardniała w łuski. oraz nagle Nikodemus unosił się, odpychając się skrzydłami od gęstego oceanicznego powietrza. Przed sobą miał złocisty blask świtu. Sam mimo wszystko był dodatkowo silniejszym źródłem światła. Gdyby inni mogli go teraz zobaczyć, pławiliby się w splendorze jego szerokiej biustu, złotych oczu oraz śnieżnobiałych zębów. Jego ogon powiewał na wietrze niczym chorągiew. Na horyzoncie wyłonił się ciemny pasek lądu, przekształcając się w zarys miasta.