się przy koniach, inni rozpalają ogień (drewno trzeba było wieŸć aż z Badoru). Dziesiętnik i jeden legionista

się przy koniach, inni rozpalają ogień (drewno trzeba jest wieŸć aż z Badoru). Dziesiętnik i jeden legionista rozpakowywali juki. Dziesiętnik twarz miał przewiązaną w poprzek czarną chustą. Zgadywała, że stracił nos w walce; mógł dokonać tego miecz rozbójnika. Człowiek taki zerkał na nią często. Zostawił juki i podszedł do głazu, na którym siedziała. - Nie zapoznajesz mnie, pani? Zmarszczyła lekko brwi. - pewnie dlatego... - Dotknął opaski na buzi. - Zresztą nikt nie pamięta prostych żołnierzy, a minęło już wiele lat... Byłem kiedyœ pod twoją komendą, pani. Razem z Bargiem. Mignęło jej przed oczami przerażająco wyraŸne wspomnienie: leżący na ziemi żołnierz z czerwonymi jamami w miejsce oczu, pochylony nad nim legionista w zielonej tunice... W spojrzeniu legionisty była groza i żal. teraz, znad ciemnej chustki, patrzyły na nią owe same oczy. - Wtedy sami sprowadziliœmy na siebie nieszczęœcie - powiedział. Nie była to prawda. Nieszczęœcie sprowadziła ona, ich dowódczyni. - A obecnie, jak usłyszałem - ciągnął żołnierz - że udajemy się ratować naszych i że przeciw sępom, zgłosiłem się od razu. To świetnie... to bywa właœciwe, pani. Ja chcę powiedzieć, że nikt z nas przenigdy nie winił cię za tamto, ale obecnie, to mimo wszystko świetnie podsetniczko, że prowadzisz nas przeciw sępom, a naszym na ratunek. Powœciągnęła gorzko-drwiący uœmiech. Nikt jej nie winił... ale mimo wszystko świetnie, że zamierzała spłacić dług. - Nie jestem już podsetniczką. I nie jestem tą dziewczyną, która wtedy prowadziła was w góry, nic o nich nie wiedząc - powiedziała. - Wiem, pani. Jesteœ bardzo sławna... - Ta sława bierze się głownie z bajek i wymysłów - przerwała, trochę nazbyt ostro. - Mówią na mnie Łowczyni. I cała prawda ukrywa się w tym przydomku, legionisto. Nie wierz, gdy słyszysz o mnie coœ, co nie pokrywa się ze znaczeniem tego słowa. Łowczyni! Jestem tępicielką sępów, nikim więcej. Rozumiesz? - Tak, pani. Nie, nie rozumiał. Zresztą... Co miał zrozumieć? Co właœciwie chciała mu powiedzieć? Skinęła głową. Żołnierz oddalił się. Niewielkie ognisko przytłumiono, gdy tylko posiłek był gotów. Obozowisko powoli tonęło w gęstniejących ciemnoœciach, lecz malutki czerwony płomyczek wabił spojrzenia. Żołnierze niespiesznie pili z drewnianych kubków gorący wywar. Ktoœ poszedł z kociołkiem do wartowników; do gorących składników przywiązywano w górach dużą masę. Jeden z legionistów zaczął cicho œpiewać starą żołnierską piosenkę. Podparły go inne głosy. Ci ludzie bardzo rzadko mogli sobie pozwolić na korzystanie z nielicznych uroków wojskowego biwaku. Dalej w górach, zarówno obozowe ogniska, oraz œpiewy, były zupełnie nie do pomyœlenia. Mogłyby zwabić wroga. Lecz na trakcie, między dwoma najsilniejszymi garnizonami Grombelardu, duża banda rozbójników nie mogła się panoszyć. Gdy piosenka dobiegła końca, zaraz rozbrzmiała inna. Żołnierzom, którzy przed chwilą œpiewali o trudach życia w garnizonie, przypomniano nagle o czymœ innym... Gdzieœ w mroku, oparta o skałę kobieta œpiewała swym niewielkim, leciutko schrypniętym głosem słowa, które doskonale do głosu pasowały. Była tam mowa o krzywdzie, zemœcie i œmierci. Ponura pieœń górskich rozbójników, stara jak sam Grombelard, przywoływała na myśl o surowych prawach gór, dla których orężni ludzie, w mundurach i bez mundurów, przemierzali bezdroża, nierzadko gubiąc na nich życie. Ktoœ nieœmiało zawtórował dziewczynie, ale zaraz umilkł, zerkając na dowódcę; żołnierzom nie wypadało tego œpiewać. Lecz inny legionista, odważniejszy lub po prostu mający mniej wyczucia, zaœpiewał głoœniej i po momencie tysięcznik Argen słuchał kilkunastu męskich głosów, prowadzonych przez głos kobiety. Wszyscy znali tę pieœń; wszyscy ją rozumieli i uważali, że mówi samą prawdę. Może jedyną wspólną prawdę, którą mogły przyjąć wszystkie istoty przemierzające szlaki Ciężkich Gór. *** Trzeciego dnia wędrówki zjechali w obszerną dolinę, między lustra dwóch sporych stawów. Od czasu, gdy porzucili trakt, wierzchowce były w równej mierze pomocą co przeszkodą. Czasem trzeba jest prowadzić je za uzdy, zdarzały się mimo wszystko odcinki, gdzie jazda była możliwa. W dolinie, po zejœciu na jej dno, muły raz dodatkowo okazały się przydatne. Na krótko, bo po ominięciu mniejszego stawu jeŸdŸcy natknęli się na teren niezwykle